wtorek, 24 lipca 2012

Podróż do Koh Kong

Kurczaki mają zdecydowanie najgorzej.
Kiedy nadchodzi weekend, każdy z wolontariuszy myśli o wyjeździe. To dobrze, bo o zdrowie trzeba dbać, a w szczególności o to psychiczne. Weekendowy wyjazd nie tylko pozwala nam odpocząć, to również okazja to poznania bliżej kultury kraju w którym się pracuje, często mamy okazję tylko wtedy przyjrzeć się codziennemu życiu mieszkańców danego państwa.

Ten van wciąż jest pusty, zapewne można go jeszcze podładować...


Ponieważ mija już już prawie rok odkąd zamieszkałam w Kambodży, niewiele rzeczy mnie tu już zaskakuje. Podróż do Koh Kong udowodniła mi jak bardzo się mylę. Ponieważ od jakiegoś czasu stałam się fanką transportu busikami lub taksówkami właśnie ten środek transportu wybrałam, aby dostać się do tego małego miasteczka na granicy z Tajlandią. Już od "pierwszego wejrzenia" nie dostrzegłam miłości pomiędzy 4h podróży a minivanem. Załadowanie busika zajęło pomagaczowi kierowcy całą godzinę. A było co pakować: jajka- dużo jajek (nie wiem dlaczego, może w Koh Kong nie ma kaczek), worki wypełnione czymś- bardzo ciężki, jechały z nami również żywe kury i kaczki, mnóstwo narzędzi, no i 12 pasażerów wepchniętych w 1/4 "wolnego" miejsca w vanie oraz kierowca i jego pomagacz.

Pakowanie to jednak jeszcze nie podróż. Kiedy się tylko rozpoczęła założyłam się z Noachem, że bus pojedzie szybciej niż 100km/h. Wygrałam zanim opuściliśmy Phnom Penh. Początek podróży był dość przyjemny, no może nie licząc zapachu jajek, mojej głowy wystającej przez okno i mieszanki zapachów wszystkiego co się udało wepchnąć pomiędzy jajka. Interesująco zaczęło się robić kiedy kierowca się zmęczył jazdą i od czasu do czasu ucinał sobie drzemkę, wciąż prowadząc samochód.
Na szczęście szybko złapaliśmy gumę i kierowca odrobinę się ożywił asystowaniem przy wymianie koła. Tak moi drodzy, kierowca nie wymienia kół, podobnie jak nie kasuje za bilety, nie sprząta samochodu, nie odpowiada na twoje pytanie, ogólnie zajmuje się jedynie kierowaniem, od wszystkiego innego jest pomagacz. Tak więc z wymienionym kołem, w połowie napompowanym, wyruszyliśmy w dalszą, o dwie godziny opóźnioną, podróż.
Po kilkudziesięciu minutach zatrzymaliśmy się w celu przejęcia metalowego długiego drąga od mijającego nas busa. Drąg oczywiście był tak długi, a bus tak pełny, że musieliśmy jego umiejscowić pomiędzy naszymi głowami. Głośno zaczęłam pytać w jakim celu ktoś transportuje metalowy drąg? Odpowiedź przyszła sama. Kolejny przystanek, gdzieś przy górskiej strażnicy policyjnego i zepsuty jeep. Drąg służy do holowania, a nasz bus jest niezniszczalny. Tak więc przez ostatnie 50 km- 2,5h z transportera jajek zamienił się w holownik, a trasa prowadziła przez dość wysokie i kręte góry.

Z 3h godzinnym opóźnienie dotarliśmy na miejsce, a zapach jajek nie opuścił mnie nawet po podwójnym prysznicu prawie do końca wieczoru. Jeden z najpiękniejszych zachodów słońca jakie miałam okazję podziwiać w Azji wynagrodził nam trudy podróży. Nie muszę chyba pisać, ze drogę powrotną spędziliśmy w autobusie, zimnym co prawda (klimatyzacja w khmerskich autobusach jest zawsze nastawiona na -100 stopni), ale nie było już jajek, pękniętej opony i holowania, no i spóźniliśmy się tylko godzinę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz