piątek, 11 listopada 2011

Wyspa jedna z 4 tysięcy wysp, gdzie życie płynie w zwolnionym tempie






Wjeżdżając do Laosu pamiętaj o jednym tu musisz zwolnić. W Laosie spędziłam zaledwie kilka dnia, poznałam życie mieszkańców zaledwie kilku wysp, lecz nauczyłam się jednego- tu zegar porusza się w zwolnionym tempie, pracę wykonuje się wolniej lecz przyjemność z życia czerpie się podwójną. Podróż z Phnom Penh do krainy czterech tysięcy laotańskich wysp zajęła nam prawie dwa dni, bo po drodze popsuł się autobus lub spóźnił się. Znaczne przesunięcia czasowe wcale mi nie przeszkadzały. W końcu dotarliśmy do Laosu. Jest piękny, wolniejszy i różni się znacznie od Kambodży i to już w kilka kilometrów poza granicą. Wyspy zwiedzaliśmy na rowerach, jedna szczególnie skradła część mnie. Duża wyspa- Don Khong, "biblia" mówi, że jest to najbardziej laotańska wyspa w całej krainie. Wyruszając na wycieczkę rowerową dookoła wysypy miałam kilka marzeń- poznać jak najwięcej mieszkańców wyspy, dowiedzieć jak czegoś i ich życiu i stać się szczęśliwą posiadaczką laotańskiej spódnicy. Udało mi się spełnić wszystkie!
Na początku odwiedziłam pagodę i poznałam mnichów. Okazało się, że palący papierosy mnisi to nie tylko innowacja khmerska, w Laosie mnisi również palą, posiadają również mp3. Mnisi pokazali mi nie tylko świątynie, zobaczyłam także ich skromne chaty, niestety żaden z nich nie mówił po angielsku, więc większość moich buddyjskich zagadek pozostała nierozwiązana.
Kilka kilometrów za pagodą zapragnęłam dowiedzieć się jak naprawia się rybackie sieci. Uroczy uśmiech rybaka znalazł się na jednym z tysiąca zdjęć z wyspy. Koło południa straciłam nadzieję, że uda mi się znaleźć wymarzoną spódnicę. Na wyspie było zaledwie kilka sklepów, których asortyment ograniczał się do szamponów, zupek chińskich, przypraw, benzyny i oleju. Nagle w jednej z chat dostrzegłam maszynę do szycia Singera. Za nią stała maszyna do przędzenia i moje wymarzone materiały, ręcznie wykonane- oczywiście. W nieco ponad godzinę zaprzyjaźniłam się z krawcową, posłuchałam opowieści o jej życiu, po laotańsku i stałam się szczęśliwą posiadaczką spódnicy, takiej o jakiej marzyłam. Lunch zjadłyśmy w bardzo kobiecej przydrożnej chacie. Matka (78lat) i córka (39) poczęstowały nas przepyszną zupą, klejącym ryżem oraz uśmiechami. Nasza podróż po wyspie trwała jeszcze kilka godzin, dzieci wybiegały z chat, pozdrawiając nas Sbadi!. Urocze małżeństwo wypoczywające w cieniu bambusowej werandy skradło moje serce swoimi uśmiechami i tłumaczeniem do czego służą wyplatane przez nich bambusowe patyki. O wyspie mogłabym opowiadać jeszcze godzinami. Zwolniłam, doświadczyłam poznałam i wiem, że do Laosu jeszcze kiedyś wrócę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz